Zombie były obecne w naszej kulturze od lat. Przypomnieć wystarczy nazwisko George’a Romero, czyli mistrza filmów, których fabuła kręci się wokół umarłych. Ostatnio jednak zombie przeżywają prawdziwy renesans.
Trudno wskazać moment, w którym ludzie znów uznali, że powstałe z grobów ciała można odkurzyć i znowu na nich zarobić. 6 lat temu Robert Rodriguez do spółki z Quentinem Tarantino stworzył projekt Grindhouse – szkoda, że w jego ramach powstały jedynie dwa filmy. Wspominam o tym nie bez przyczyny; zarówno Deathproof jak i Planet Terror miały być hołdem złożonym twórcom horrorów klasy B, powstałych w przeszłości. Publiczność i krytycy uznali, że Tarantino zmierzył się ze swoim tematem o wiele skuteczniej, natomiast sieczka w wykonaniu Rodrigueza nie przekonała wielu.
Być może dzieło Amerykanina zostałoby inaczej odebrane dzisiaj. Połowa Ameryki ogląda przecież Walking Dead, a druga czyta trylogię Miry Grant. Należy również wspomnieć o wydawcach gier komputerowych, szczególnie o jednym z naszych rodzimych studiów, które powoli specjalizuje się w produkcjach o klimacie tak gęstym, że można go kroić nożem i wypełnionych jękami umarlaków. Dlaczego jednak znów tak chętnie oglądamy wszystko, co związane jest z zombie?
Ludzi zawsze interesowało to, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Teoria, według której wstają oni z grobów i udają się na poszukiwanie pożywienia, którym są mózgi żyjących jest tyleż przerażająca, co wygodna. Nie mówi się nic o elemencie metafizycznym – co z duszą umarlaka? Czy wciąż tkwi jak zamknięta w klatce, czy też uleciała z ciała, w tej krótkiej chwili pomiędzy śmiercią, a ponownym powstaniem? Przerażająca, bowiem nikt z nas nie chciałby się stać monstrum, którego jedynym celem jest jeść, jeść i jeść. Wygodna, ponieważ dostarcza odpowiedzi – przerażających, ale jednak. Mira Grant dowodzi dodatkowo, że nawet w takim świecie można funkcjonować i zorganizować go na podobieństwo tego nam znanego.
Wiem jedno – powrót mody na umarłych cieszy mnie niezwykle!