Jestem sentymentalny – bez dwóch zdań. Lubię wracać do piosenek, których słuchałem kiedyś, lubię odwiedzać miejsca, które kojarzą mi się z konkretnymi wydarzeniami, wreszcie – lubię wracać do gier, nad którymi kiedyś spędzałem zbyt dużo czasu. Jedną z nich było Desperados – Wanted Dead or Alive.
Pamiętam, jakby to było wczoraj. Rodzice wysłali mnie na wakacje na – tak mi się wtedy wydawało – koniec świata. Ośrodek agroturystyczny, w którym mieszkałem ulokowany był w mieścinie, w której nie było nawet sklepu. Założeniem wyjazdu było bowiem oderwanie mnie od ekranu komputera i pokazanie mi, jak wygląda inny świat – jak wygląda życie na wsi.
I wiecie co? Było wspaniale, do tej pory uważam, że to były jedne z najpiękniejszych wakacji w moim życiu. Od rana ganialiśmy za kurami, doiliśmy krowy oraz kozy, graliśmy w piłkę, kąpaliśmy się w jeziorze, łowiliśmy ryby, budowaliśmy wigwam oraz jeździliśmy na rowerach, kradnąc sąsiadom owoce z pola. Kiedy jednak brudni i zmęczeni wracaliśmy do domu – ja i dzieci właścicieli ośrodka – wcale nie szliśmy spać. Przynajmniej nie od razu.
To właśnie na komputerze Kuby i Maćka (tak, ich imion nie zapomniałem, nawet mimo 14 lat, które minęły od naszego ostatniego spotkania) rozpracowywaliśmy wersję demonstracyjną tej gry. Kilka dni zajęło nam, by znaleźć drogę z punktu A do punktu B, przemykając tym samym za plecami wrogów i po cichu ich eliminując. Demo nam jednak nie wystarczyło – przeszliśmy. Nadludzkim wysiłkiem przekonaliśmy zatem dorosłych, by pozwolili nam na zakup pełnej wersji gry, a wtedy ceny nowości były chore. Wsiedliśmy zatem na rowery i pedałując – oczywiście pod przewodnictwem gospodarza – dotarliśmy do miasta oddalonego o jakieś 10 kilometrów, pierwszego, w którym była gra. Kiedy wróciliśmy… cóż, nikt nie myślał o odstawieniu rowerów na miejsce, ściągnięciu butów czy, tym bardziej, umyciu rąk. Gra nas pochłonęła.
I z taką samą radością wracam do niej dzisiaj – mimo że fabuła jest bardzo liniowa, to każdą misję można przejść na wiele różnych sposobów.