Kto z nas nie słyszał tego nazwiska? Nawet osoby, których kontakt z kinematografią ogranicza się do jednego wyjścia do kina rocznie zdają sobie sprawę z istnienia tego wybitnego reżysera. Reżysera, który od momentu debiutu jest niemal na topie, na którym utrzymuje się do dzisiaj.
Stara zasada głosi, że na szczyt łatwiej się wdrapać, niż na nim utrzymać. Teza ta absolutnie nie sprawdza się w przypadku Quentia. Jego początki jako reżysera były, mówiąc w największym skrócie, bardzo trudno. Młodemu fascynatowi kina nie po drodze było z jakimikolwiek szkołami filmowymi, wolał bowiem spędzać czas w wypożyczalni kaset wideo chłonąc jeden film za drugim. Legenda głosi, że na jednej z rozmów miał stwierdzić, że nie potrzebne mu wykształcenie filmowe, bowiem doświadczenie, które zdobył pracując w wypożyczalni w zupełności mu wystarczy.
Od czasu jego pełnoprawnego debiutu z filmem Wściekłe Psy widać było, że do czynienia mamy z jedną z największych osobowości w historii kina. Jednak dopiero kolejny jego film – bezbłędne Pulp Fiction – wywindował Tarantino do pierwszej ligi reżyserów i tam już pozostał. Oczywiście, ani Kill Bill, ani Deathproof nie miały ani magii Pulp Fiction, ani tak wybornej obsady. Nikt nie zaprzeczy jednak, że oglądało się je znakomicie. Na szczęście nadszedł rok 2009 i Bękarty Wojny. Znakomitych dialogów w scenariuszu jest tam tyle, że można by nimi obdzielić kilka różnych filmów. Był to powrót Quentina do świadomości przeciętnego odbiorcy, bowiem dwa poprzednie tytuły trafiły głównie do miłośników gatunku. Na początku roku bieżącego zadebiutował natomiast w naszym kraju Django. Można mieć zastrzeżenia do nieco drewnianej gry Foxa, ale już Samuel L. Jackson i Christpher Waltz to absolutni mistrzowie gatunku. Byli na tyle dobrzy, że przyćmili samego Di Caprio, a nie jest to łatwa sztuka.
Z niecierpliwością czekam zatem na kolejny film mistrza – trzecią część Kill Billa oraz tajemnicze Killer Crow.